Powieść Kimberley Freeman to dwie oddzielne historie rozgrywające się w odległości stu lat od siebie. Libby przyjeżdża do swojego rodzinnego miasteczka w Australii aby odnaleźć się po śmierci swojego wieloletniego kochanka. Swoistego rodzaju katharsis ma być dla niej odkrywanie historii sprzed lat, która wydarzyła się nieopodal, a ściśle jest związana z rodem jej ukochanego. Izabella wraz z mężem płynie do Australii aby dostarczyć niezwykle cenną buławę - królewski podarek dla nowego rządu. Katastrofa morska udaremnia jednak tą niezwykle ważną misję. Jedyną ocalałą jest właśnie Izabella, której życiowym celem stanie się uratowanie pamiątki po zmarłym przed trzema laty synku.
Początek z książką miałam bardzo ciężki. Nawet musiałam ją
przerwać na chwilę po pierwszych kilkunastu stronach. Nie byłam w nastroju, do
nastroju panującego na jej początku.
Ale gdy wreszcie przebrnęłam przez opisy rozpaczy, smutku i
boleści, które przeżywali dosłownie wszyscy bohaterowie, którzy się pojawiali,
historia zaczęła mnie wciągać. Z perspektywy czasu, gdy poznałam już całe
opisane losy Izabelli i Libby, muszę przyznać, że ta opowieść jest na prawdę
niezwykła. Urzekła mnie zwłaszcza cześć rozgrywająca się w 1901 roku, ale ta
współczesna była również całkiem przyjemna i interesująca. Autorka wykazała się
dużą innowacyjnością w tworzeniu fabuły i nie posiłkowała się żadnymi utartymi
schematami.
Co mi przeszkadzało przy lekturze? Natłok emocji i to z ewidentną przewagą
tych negatywnych. Nie to, że nie lubię czytać książek silnie wzruszających, ale
nie przepadam za tym, gdy autorka najpierw przez kilkanaście stron opisuje
rozpacz, smutek i boleść, a dopiero potem wprowadza nas w wydarzenia, które
mają być uzasadnione przez uczucia wcześniej opisane. Ja osobiście wolę na
podstawie opisanych wydarzeń domyślić się co bohater mógł w tym czasie czuć. Wtedy jestem w stanie wzbudzić w sobie podobne emocje - identyfikować się z postacią. Gdy najpierw czytam
jakie mam czuć emocje, a dopiero potem bliżej poznaję bohaterów, nie potrafię
się wykazać się maksymalną w stosunku do nich empatią.
No bo, o ile bardziej pokochała bym Izabellę, gdybym
zobaczyła ją ciągnącą tajemniczy kufer dziesiątki kilometrów po plaży i
poświęcającą wszystkie swoje siły, aby go uratować. Powoli odkrywając sekrety
jej serca i wczuwając się w położenie kobiety. Niż najpierw czytając o jej
nieszczęściu, nie mając do niej żadnego stosunku emocjonalnego. Tak, od pierwszych
stron wyrobiłam sobie do niej stosunek podszyty rezerwą i musiało wiele wody
upłynąć, żeby bohaterka mnie do siebie przekonała.
Z Libby sprawy mają się podobnie, choć inaczej. Historia z
Markiem nastawiła mnie do niej maksymalnie negatywnie (nawiasem mówiąc
zaczynanie książki od pogrzebu nie jest moim ulubionym motywem). Za to bardzo zaciekawiła mnie
sprawa jej stosunków z siostrą i ten wątek autorka poprowadziła dokładnie tak,
jak lubię i gdyby nie ciągle powroty do żałoby po tym nieszczęsnym Marku,
zapewne część współczesna podobałaby mi się bardziej.
Podsumowując "Zatoka latarni" podobała mi się. Uważam, że jest to bardzo dobra książka i jak to już zwykle bywa, czym bardziej wartościowa lektura, tym bardziej wymagający staje się czytelnik. Wiele już opisałam tutaj książek, które nawet do pięt nie sięgały powieści Freeman, a nie wypowiedziałam w stosunku do nich nawet połowy tyle obiekcji co w tym przypadku. Więc nie kierujcie się tym moim marudzeniem, tylko sami sprawdźcie czy właśnie ta lektura będzie dla was idealna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz